Pakistan - raj utracony?
Pakistan, kraj prawie nieznany dla turysty indywidualnego i omijany szerokim łukiem przez większe grupy zorganizowane. Kraj, który dzięki swoim niewiarygodnym wprost walorom krajobrazowym, egzotycznej mieszance kulturowej, śladom starożytnych cywilizacji w dolinie Indusu, zabytkom mogolskim w Lahore oraz dzięki niezwykłej gościnności lokalnych mieszkańców, mógłby śmiało rywalizować o miano jednego z najbardziej atrakcyjnych kierunków turystycznych w Azji i na świecie. Tak niestety nie jest.
Po odbyciu naszej pierwszej i jak się na razie okazuje, ostatniej wizyty w Pakistanie, w roku 1995, obiecaliśmy sobie wraz z żoną, że na pewno tam jeszcze wrócimy. Od tego czasu planów nie udało się zrealizować, choć wielokrotnie byliśmy już tego bliscy. Za każdym niemal razem przyczyną rezygnacji z tych zamierzeń były zawirowania polityczne w regionie, akcje terrorystyczne i zbrojne potyczki armii rządowej z islamskimi ekstremistami. Nawet jeśli nagłaśniane zbyt jaskrawo przez media w kraju i za granicą, to jednak nie stwarzające dobrego klimatu do podejmowania pozytywnych naówczas decyzji co do wyprawy.
Właśnie w latach 90-tych ubiegłego wieku utrzymywał się w
Pakistanie względny spokój, dzięki któremu, poza zwiedzaniem wspaniałej mogolskiej architektury, można było wybrać się na odległą górzystą północ kraju, w celu penetracji niezwykle pięknych górskich zakątków Karakorum i Hindukuszu.
Oczywiście, ostrzegano nas również wtedy przed licznymi zagrożeniami czyhającymi w tym kraju na turystów indywidualnych, a polskie MSZ negatywnie oceniało bieżącą sytuację w tym rejonie świata. Niemniej, nauczeni już wówczas skromnym doświadczeniem podróżniczym, i być może z delikatną nutą studenckiej nonszalancji, podjęliśmy wyzwanie, którego realizacja okazała się, jak nam się dzisiaj wydaje, „wyprawą naszego życia”.
W Pakistanie spędziliśmy miesiąc, w tym okresie najwięcej czasu poświęciliśmy, zresztą celowo, jako miłośnicy gór, na poznawanie Karakorum i Hindukuszu.
Wylądowaliśmy w Karaczi, na południu kraju, skąd następnie przesiedliśmy się do pociągu jadącego do Lahore. Karaczi i pobliski Hyderabad nie miały wówczas dobrej sławy, wciąż głośno było o zamachach i rozbojach na ulicach tych miast, stąd na widok czerwonych plam betelu na murach (co stało się dla
nas oczywiste nieco później, początkowo kojarzonego przez nas jednoznacznie z krwią), rozmawialiśmy jakby ciszej między sobą. Plan był prosty, wykupić tego samego dnia bilety na pociąg z kuszetkami do Lahore. Po dotarciu na stację okazało się jednak, że to założenie wcale nie jest takie proste do wykonania… Według informacji w kasie, na wolne miejsca mogliśmy liczyć za dwa tygodnie. Spędziliśmy na stacji prawie 6 godzin, w trakcie których nasze negocjacje przeniosły się z poziomu obskurnej kasy dworcowej do gabinetu szefa stacji. Ten nawet nie chciał z nami rozmawiać. Na podany mu przez nas, zapisany (przez urzędnika niższej rangi dwa piętra niżej) skrawek papieru z naszą petycją, zakreślił kilka tajemniczych znaków w urdu i machnął ręką na znak zakończonej audiencji. W ten sposób wydarliśmy kilka kuszetek w pociągu odjeżdżającym tego dnia do Lahore.
Nie zatrzymywaliśmy się na tym kolejowym szlaku prowadzącym wzdłuż Indusu na północ, choć przecież mogliśmy brać pod uwagę krótki postój w celu zwiedzenia ruin Mohendżo Daro, ostatnich śladów miasta zbudowanego przez jedną z najbardziej tajemniczych cywilizacji świata starożytnego.
Po dotarciu do
Lahore dopadł nas monsun i w ciągu kilku godzin centralne ulice miasta zamieniły się w rwące potoki. W starszej części Lahore (niegdyś centrum Imperium Mogołów, obecnie kulturalna stolica kraju), z bardziej prymitywną zabudową, pozbawioną sprawnego odpływu, ulice zamieniły się w wodne kanały komunikacyjne, z wodą sięgająca powyżej kolan. Po zwiedzeniu głównych atrakcji miasta (z których największe wrażenie zrobił na nas misternie zdobiony, ukryty pośród innych zabudowań w starej części miasta, meczet Wazir Khana z XVII wieku) kontynuowaliśmy przejazd na północ, trafiając po drodze do Rawalpindi i Islamabadu.
W końcu, organizowanym przez lokalną firmę przewozową transportem (nowoczesny mikrobus toyoty) wyruszyliśmy dalej wzdłuż Indusu, na słynną Karakorum Highway (KKH), docierając do Gilgitu. Podczas całonocnego przejazdu, na drodze o tysiącu serpentyn, kierowca starał się za wszelką cenę pobić swój poprzedni czas pokonania tej trasy i chyba mu się to udało, zważywszy na zadowolenie, jakie następnego dnia rysowało się na jego twarzy. Na szczęście większą część drogi przespaliśmy.
Z Gilgitu wyruszyliśmy wzdłuż rzeki Hunzy dalej do Karimabadu, w którym
spędziliśmy kilka wspaniałych dni. Tak naprawdę dopiero na odcinku od Gilgitu mogliśmy poczuć magię Karakorum. Wcześniej na trasie, jedynie widok samotnej zachodniej rubieży Himalajów, popularnego szczególnie wśród polskich himalaistów, szczytu Nanga Parbat, dawał nam poczucie przeżywania czegoś niezwykłego w aspekcie górskich krajobrazów.
Karimabad (Baltit, dawna stolica królestwa Hunzy), położony wysoko na brzegu doliny Hunzy, jest idealnym miejscem na krótki odpoczynek na szlaku Karakorum Highway. Podczas spaceru wąskimi uliczkami miasteczka można w pełni podziwiać zachwycające krajobrazy okolicy, potężną, głęboką dolinę Hunzy z królującym nad nią malowniczym szczytem Rakaposhi, dodatkowo szczyty i lodowiec w dolinie Ultar. Szczególnie atrakcyjną panoramę można ujrzeć z tarasu widokowego fortu Altit, gdzie niezwykłe kontrasty kolorystyczne krajobrazu potęguje dodatkowo ciepły pomarańczowy odcień suszonych na obszernych wyplatanych tacach moreli. Owoce suszy się na płaskich dachach domów, o tej porze roku (lipiec) widać je w każdej wiosce.
W końcu dojechaliśmy do Passu, szczęśliwie omijając osuwiska kamieni na drodze, co jest typowym
widokiem na KKH o każdej porze roku. Passu, położone na wysokości 2400 m. n.p.m., przez ponad tydzień było naszą bazą wypadową, skąd podejmowaliśmy trekkingi w pobliskie doliny lodowcowe. Panorama w rejonie Passu jest hipnotyzująca, ze skalnymi iglicami siedmiotysięczników wokół. Dodatkową atrakcją tego miejsca są dochodzące do Passu wspaniałe lodowce, Passu oraz Batura. To jeden z najbardziej spektakularnych górskich krajobrazów zapamiętanych przez nas na podróżniczym szlaku. Z pewnością zarazem jeden z najbardziej atrakcyjnych na świecie.
Trekking wzdłuż bocznej moreny lodowców Passu i Batura (jednego z najdłuższych w Karakorum, ponad 54 km), samo przejście przez lodowiec, noclegi w namiocie na zboczach dolin lodowcowych, w końcu gościnność pasterzy w sezonowej osadzie Yashpert, gdzie zostaliśmy poczęstowani rozdrabnianym w jogurcie z mleka jaka plackiem chlebowym, pozostawiły w nas niezatarte wrażenia i głęboką tęsknotę za powrotem w te miejsca.
Na podobną gościnność natrafialiśmy podczas trekkingu w rejonie Sost, gdzie zmierzaliśmy na przełęcz Qarun Pir, skąd rozciąga się widok na morze sześcio- i siedmiotysięczników. Podczas pokonywania stromych stopni
skalnych doliny, zdecydowaliśmy się na krótki odpoczynek w cieniu rozłożystego drzewa. W pewnym momencie pojawił się przy nas pasterz, który przyniósł nam butelkę z chłodną źródlaną wodą, uśmiechnął się i odszedł. Nieco wyżej, w drodze na przełęcz, w osadzie składającej się z kilku domów, na spotkanie wyszła do nas niemal cała wioska, głównie kobiety w bogato wyszywanych nakryciach głowy i dzieci. Tradycyjny poczęstunek w postaci jogurtu z mleka jaka z rozdrabnianym plackiem chlebowym i obowiązkowe zdjęcia dopełniły „oficjalnej” części wizyty, potem już tylko drobne podarunki z naszej strony i towarzystwo dzieci, które postanowiły wskazać nam najkrótszą drogę na przełęcz. Wszyscy sprawiali tutaj wrażenie, jakby turystów i ludzi o jasnej karnacji spotkali pierwszy raz w życiu. Kobiety dotykały jasnych włosów mojej żony, dzieci muskały nam skórę z ciekawości, po czym odskakiwały speszone na bok…
Takie momenty odróżniają właśnie góry Karakorum od Himalajów. W odróżnieniu od himalajskich szlaków, oprócz fantastycznych dziewiczych górskich krajobrazów, nie znajdzie się
tutaj śladów komercji. Brak jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej w wyższych rejonach gór i poza większymi miejscowościami skazuje człowieka na pełne obcowanie z nieujarzmioną naturą. Na górskich ścieżkach wydeptanych jedynie przez jaki i lokalnych pasterzy (zupełny brak szlaków turystycznych), można nie napotkać nikogo przez tydzień, dwa. Wiele dolin Karakorum pod względem atrakcyjności może być porównywalnych do niezwykle widokowych i obleganych przez turystów szlaków w Himalajach. Tutaj są one jednak zupełnie opustoszałe i jakby odkrywane każdorazowo po raz pierwszy. Tego typu wrażenia dają człowiekowi odczucie przebywania w miejscu absolutnie mistycznym.
Na koniec naszego pobytu w Pakistanie podjęliśmy jeszcze jedno wyzwanie. Postanowiliśmy przejechać samochodem terenowym z Gilgitu, przez przełęcz Shandor, do Chitralu w Hindukuszu. Przejazd wynajętym jeepem, trwający pełne dwa dni (z jednym noclegiem po drodze), zrealizowaliśmy z trójką Belgijek. Nasz kierowca, Yusuf, specjalizował się w sprawnym pokonywaniu tej trasy w jedną lub drugą stronę, a jego doświadczenie okazywało się szczególnie ważne na niezliczonych górskich podjazdach, gdzie w co drugi
zakręt wchodziło się na dwa razy. Zastanawialiśmy się wówczas, w jaki sposób tę samą wąską, szutrową drogę pokonują ciężarówki i autobusy wyjeżdżające na przełęcz w lipcu, kiedy to właśnie tam odbywa się słynny turniej gry w polo.
Na trasie przejazdu czekała nas kolejna porcja spektakularnych górskich krajobrazów. Na rozległej przełęczy Shandor (3810 m. n.p.m.), z malowniczym jeziorem o tej samej nazwie, zostaliśmy poczęstowani herbatą przez stacjonujących tam przez cały rok żołnierzy. Sama przełęcz stanowi arenę niezwykłego festiwalu polo, najbardziej popularnego sportu w tej części kraju. Jest to zarazem najwyżej położony teren do gry w polo na świecie.
Z Chitralu, nad którym dumnie góruje najwyższy szczyt Hindukuszu, Tirich Mir (7706 m. n.p.m.), udaliśmy się jeszcze na całodzienną wyprawę do wiosek słynnych Kalaszy, stanowiących nie lada zagadkę dla antropologów na całym świecie. W 1995 roku, w trzech wąskich dolinach górskich położonych kilka kilometrów od granicy z Afganistanem, żyło jeszcze około trzech tysięcy prawdziwych Kalaszy. Doprawdy zadziwiający jest fakt, jak ten lud kafirów (niewiernych), częściowo wyznający
animizm, przetrwał w morzu islamu rozciągającym się od Turcji po indyjski Kaszmir. Kalasze mają jaśniejszą cerę i niebieskie oczy, cechę niespotykaną nigdzie w regionie. Mają odrębne tradycje i zwyczaje, produkują wino, a niezwykły lokalny koloryt kilku kalaskich osad tworzą w głównej mierze kobiety, ubrane na co dzień w czarne stroje z kolorowymi haftowanymi pasami, z bogato zdobioną biżuterią oraz z wełnianymi opaskami na głowach, obszywanymi muszelkami, koralikami i ozdobami z metalu. Legenda głosi, że Kalasze są potomkami żołnierzy armii Aleksandra Wielkiego, który dotarł w ten rejon podczas triumfalnego marszu na Wschód.
Wzdłuż pakistańskiej granicy z Afganistanem odbyliśmy całonocny przejazd minibusem, z Chitralu do Peszawaru. Po pokonaniu przełęczy Lowari (3118 m. n.p.m.) dojechaliśmy do Dir, miasteczka słynącego z produkcji znakomitej jakości noży. Jeden z nich dołączył do naszej kolekcji pamiątek z Pakistanu. We wczesnych godzinach rannych dotarliśmy w końcu do Peszawaru, przechodząc na rogatkach miasta wnikliwe kontrole. Żołnierze na licznych posterunkach szukali przede wszystkim broni, co akurat nas za bardzo nie dziwiło w regionie przygranicznym, w głównym korytarzu komunikacyjnym
z Afganistanu, biegnącym przez przełęcz Khyber.
Peszawar zaskoczył nas kolorytem lokalnych bazarów, wypełnionych wielobarwnym, wielokulturowym tłumem, jak przystało na miasto przygraniczne. Nic się tu chyba nie zmieniło od stuleci, może poza większą różnorodnością wszelkiego rodzaju towarów.
Po miesiącu spędzonym w Pakistanie powoli kierowaliśmy się w stronę Indii, gotowi na kolejną wielką przygodę…
Głęboko wierzymy, że uda nam się raz jeszcze odwiedzić ten niezwykły kraj. Wierzymy, że sytuacja geopolityczna w regionie w końcu ulegnie poprawie, co pozwoli ukazać wszystkie opisane atrakcje tego kraju szerszej grupie odwiedzających. Pakistan nie posiada wystarczająco rozwiniętej infrastruktury pod kątem firmowych wyjazdów motywacyjnych. Ta sytuacja zapewne nie zmieni się również w najbliższej przyszłości. Inaczej rzecz się przedstawia pod kątem wyjazdów małych zorganizowanych grup oraz osób indywidualnych.
Pakistan musi dać szansę sobie, ale też świat wielkiej polityki musi dać szansę Pakistanowi. Wielcy tego świata wyodrębnili w 1947 roku byt polityczny na mapie globu, który miał stać się ojczyzną muzułmanów żyjących w
Indiach Brytyjskich po ich podziale. Od tego czasu w wielu rejonach kraju nie zmieniło się wiele. Niemniej na arenie międzynarodowej, w ciągłym strachu przed wielkim sąsiadem, Pakistan został lokalnym mocarstwem atomowym. Dzisiaj wciąż wiele zależy od działań Indii i Chin, wielkich rozgrywających w tej części Azji. Ale nieustannym zarzewiem wojny, mającym bezpośredni konkretny wpływ na sytuację w samym Pakistanie, pozostaje Afganistan.
Trudno doprawdy byłoby uwierzyć w to, że ten niewiarygodnie piękny i bogaty pod kątem kulturowo-poznawczym zakątek Azji, będzie dalej przez długi okres niedostępny dla przybyszów z zewnątrz. Uwierzyć w to, że wszystkie niepowtarzalne skarby natury oraz niezwykłe ślady odciśnięte na tym terenie przez historię, pozostaną jedynie słodką tajemnicą mieszkańców Pakistanu oraz nielicznych wybrańców, którym udało się dotrzeć tu wcześniej.